Ambiwalentne – to słowo najlepiej oddaje uczucia żywione przeze mnie do imprezy zwanej kolarskimi mistrzostwami świata w kolarstwie szosowym.
A wszystkiemu winne żywione od dziecka pragnienie porządkowania (jeśli nie dało się inaczej, to przynajmniej we własnej jaźni) otaczającego mnie świata, nadawania mu czytelnych i w miarę stałych reguł. Towarzyszyło temu zacięcie lingwistyczno – encyklopedyczne. Efekt tego był taki, że każde słowo czy pojęcie musiało mieć swą precyzyjną, nie wzbudzająca wątpliwości czy rozterek definicję.
Definicja pojęcia mistrz świata brzmiała: człowiek (lub drużyna) będący najlepszym na świecie w danej dyscyplinie sportu. I w takiej formie pozostaje to w mojej głowie do dzisiaj – mimo wiedzy, że nie zawsze się sprawdza. Co właśnie prowadzi do tak nielubianych od małego rozterek, powodowanych tym, że kawałek puzzla za nic nie chce wskoczyć w puste miejsce.
Gdybym jako brzdąc zadecydował, że mistrz świata to osoba (lub zespół), która wygrała zawody zwane mistrzostwami świata, może do dziś miałbym z tym spokój. Ale taki tautologiczny podstęp był obcy mojemu sposobowi myślenia, w którym bardziej chodziło o wyjaśnienie problemu niż jego odfajkowanie.
Definicja sprawdzała się w sportach zespołowych, nienajgorzej w lekkiej atletyce, szermierce, żużlu czy ukochanym przez ówczesną telewizję łyżwiarstwie figurowym. Ale nie funkcjonowała w sportach, których specyfikę przyszło mi poznać później. I pomijając nawet kwestię historycznego już dziś podziału na sport amatorski i zawodowy, prowadziło to nieuchronnie do dysonansu poznawczego. Bo okazywało się, że w paru ważnych dla mnie dyscyplinach mistrz świata nie tylko nie spełnia kryterium „bycia najlepszym”, ale nawet i sam tytuł nie stoi tam na szczycie hierarchii ważności. Bo czymże był tytuł mistrza świata wobec mistrzowskich pierścieni NBA, czy Pucharu Stanleya? Albo zwycięstwa w Tour de France?
Ciekawie wybrnęły z takiego dylematu tenis i golf. Może dlatego, że zawsze były domeną dżentelmenów, którym w ogóle tytuł taki nie był do niczego potrzebny. Od wieków każdy dżentelmen wiedział przecież, że najlepszym na świecie jest zwycięzca Wimbledonu czy The Open i nikomu nie przychodziło do głowy, by sprawy sobie komplikować jakimiś mistrzostwami.
W kolarstwie, bo przecież do tego nieuchronnie, choć okrężną drogą zmierzamy, tradycja wyłaniania mistrza świata jest długa. I patrząc wstecz, kiedyś o spełnienie przez mistrza kryterium „najlepszości” było jakby łatwiej, ale i tak zdarzało się to nieregularnie i przeplatają nam się w zestawieniach nazwiska bardziej i mniej godne zaszczytnego tytułu. Pomijam w tych rozważaniach zawody mistrzowskie w jeździe na czas. Akurat w tym przypadku hegemonia mistrza jest mniej kwestionowana, co wynika z faktu, że są to bodaj jedyne w roku zawody mające szansę zgromadzić wszystkich rzeczywiście najlepszych w tej konkretnej dziedzinie. Dalej będzie mowa wyłącznie o wyścigu ze startu wspólnego.
Wyścigu bardzo popularnym i poważanym, zarówno wśród samych zawodowców, jak i kibiców tej dyscypliny. Jego fama i atrakcyjność wynika jednak przede wszystkim z jego odmienności. Tym, co zasadniczo różni ten akurat wyścig jednodniowy od setek innych, są narodowe barwy przywdziewane raz do roku przez elitę światowego kolarstwa. A więc gra na patriotycznych strunach i ciekawość, jak sprawdzą się kolarskie gwiazdy w innej niż zazwyczaj konfiguracji powoduje to specyficzne napięcie towarzyszące tak przygotowaniom do tej imprezy, jak i jej samej. Teamowi towarzysze jadą przeciwko sobie, a rywale na co dzień muszą tu ze sobą współpracować, co nie zawsze przychodzi im gładko, zważywszy ego gwiazd i gwiazdeczek peletonu. I to jest ten aspekt, który także i mnie w tej zabawie pociąga i wywołuje zaangażowanie. Ale wspomnianego dysonansu poznawczego nie poprawia.
Od czasu, gdy kolarze zarażeni manią specjalizacji stali się mniej wszechstronni, sytuacja w tym względzie jeszcze się pogorszyła. Bo o tytule w dużej mierze decyduje wybrany profil trasy. O ile kiedyś kolarze powszechnie uznawani za najlepszych na świecie tytuły czempionów zdobywali, o tyle później zaczęło się to niebezpiecznie „rozjeżdżać”. Absolutny hegemon początku obecnego stulecia, Lance Armstrong, został wprawdzie mistrzem świata, ale na długo przed rozpoczęciem faktycznego panowania na kolarskim tronie. Nie zaznali satysfakcji formalnego namaszczenia mistrzowskim tytułem tacy giganci jak Indurain, Pantani, Ullrich, a w późniejszych latach choćby Contador czy Valverde.
Nigdy nie mogłem się przemóc, by poważnie traktować mistrzowskie tytuły Brocharda, Vainsteinsa, Astarloi – to te najbardziej drastyczne przypadki, ale i pozostali bynajmniej nie jawili mi się, jako najlepsi kolarze na świecie. W porywach mógł to być ktoś najlepszy w wąskiej kolarskiej specjalności, jak sprinterzy (Cipollini, Cavendish), klasyko-sprinterzy (Freire, Boonen) czy klasykowcy (Bettini, Gilbert), to jednak moich wymagań nie zaspokajało. I nie tylko moich.
Nawet największy przypływ patriotyzmu i sympatia dla Michała Kwiatkowskiego nie potrafiły przesłonić faktu, że byli w 2014 roku wirtuozi roweru nieco lepsi od niego. Kto nazwałby Rui Costę czy Thora Hushovda najlepszym kolarzem na świecie? Nie byli numerem jeden nawet w swojej specjalności.
A skąd się wzięły te wszystkie bajania o „klątwie mistrza świata”? No stąd właśnie. Ze zbiorowego oczekiwania, że jak mistrz, to najlepszy, czyli ma wygrywać. A jak nie wygrywa, to co za mistrz?
Ano taki. Trafił na swój wielki dzień, miał fart, inni go nie mieli i po zawodach. No nie wygrywa, bo skoro realnie najlepszy nie jest i wcześniej robił to rzadko, to dlaczego nagle ma to robić częściej, gdy jest wystawiony na odstrzał? I tu wracamy do punktu wyjścia, czyli kulawego systemu wyłaniania mistrza. I mimo, że wyobraźnia pracuje i podpowiada różne rozwiązania, musimy z nim żyć, bo w obecnych realiach nikt niczego lepszego nie będzie w stanie przeforsować.
Co jakiś czas ratować wadliwy system może tylko ktoś tak wyjątkowy jak Peter Sagan. Bo jego rok w tęczy to właściwie zaprzeczenie tego, co wyżej o niedoskonałości kolarskich mistrzów świata napisałem. Nawet on nie ma jednak patentu na wygrywanie. I jeśli w Doha przegra, skończy się kolarski karnawał i wrócimy do codzienności.
Krzysztof Suchomski
Wszystko się zgadza w tym artykule, sam – gdybym tylko umiał:) – nie zrobiłbym tego lepiej. Faktycznie po Saganie może być niezły kac, bo ON jest Mistrzem Świata w byciu Mistrzem Świata. Pozdrawiam
Dzięki, Tomku. Jest Mistrzem Świata w byciu Mistrzem Świata – trafiłeś w sedno, bardzo mi się to sformułowanie spodobało.
mimo wszystko od kilku lat ma się wrażenie, że obsada na MŚ nie zawodzi i stawiają się z grubsza wszyscy, którzy mają jakieś szanse na danej trasie (pewnie zmiana terminu na wrzesień ma duże znaczenie). w przeszłości bywało z tym różnie, zwłaszcza w czasach gdy w kolarstwie liczyło się 5-6 nacji, Włosi czy Belgowie poobrażani na siebie nawzajem, itd.
Lemond z Irlandczykami wnieśli sporo dobrego, no a potem druga połowa poprzedniej dekady, czyli Pro Tour/Operacion Puerto/kryzys gospodarczy południowców.
Kolejnym krokiem, który moim zdaniem jest w stanie uatrakcyjnić wyścig o tęczę jest stopniowe znoszenie rund, tudzież ich urozmaicanie. Wiadomo, że wiąże się to z dużo bardziej wymagającą logistyką, jest to też trochę utopijne myślenie, ale może rzeczywiście warto poczynić działania, by wyścig o MŚ bardziej przypominał monument. W tym względzie liczę na kandydaturę Yorkshire, stać ich na fajerwerki, a terenów do ścigania i chętnych do oglądania kolarstwa tam nie brakuje.
Wracając do tematu, nie pogniewałbym się na powtórkę Sagana:
1. mielibyśmy poczucie graniczące z pewnością, że ścigając się na tęczowo w 2017 raczej nie zawiedzie (no i nie będziemy musieli oglądać trykotu Mistrza Europy)
2. wciąż stosunkowo mało wygrał jak na to jak dobry jest.
Druidzie, wiem, że mistrzostwa świata to Twój konik i w tym temacie zawsze można na Ciebie liczyć
Zwróciłeś uwagę na ważny aspekt dotyczący tras czempionatów – te osławione rundy. Z tą złą manierą trudno będzie zerwać, bo miasta-organizatorzy, wykładając kasę, chcą osiągnąć swoje cele, a atrakcyjność przebiegu zawodów obchodzi ich mniej albo wcale. Dla nich liczy się promocja miasta i regionu, interesy możliwe przy takiej okazji do zrobienia itd.
Yorkshire, gdzie kilkaset tysięcy ludzi przyjeżdża obejrzeć wyścig rangi 2.1 to oczywiście całkowite przeciwieństwo tej cholernej pustyni zafundowanej nam przez UCI.
Ale wracając do moich rozterek, nie chodzi o konkretnego gospodarza – mamy kiepski system. Nawet tłumy przy trasie w Yorkshire nie zagwarantują, że wyłoniony zostanie mistrz naprawdę godny swego tytułu. No i nie chodzi o to, by udało się raz na jakiś czas
rozumiem, że zboczyłem z tematu Twojego wpisu, ale tak jakoś mnie naszło
może więc mistrzostwa powinny organizować częsciej regiony? w 2012 szumnie się nazywało, że „Limbugia” a nie Valkenburg. Yorkshire to zresztą też region.
Temat jest obszerny, więc nie ma mowy o zboczeniu, a raczej poruszeniu innego aspektu
Kwestia rezygnacji z rund i utrudnienia tras jest ważna. Choć tu nasuwa się problem: utrudnienie do jakiego stopnia?
Bo jak pokazała Florencja, gdzie mieliśmy jedną z trudniejszych tras (a do tego deszcz), nie zawsze jest to gwarancja – Costa okazał się najgorszym mistrzem świata w ostatnich latach.
Nie chodzi mi nawet o utrudnianie trasy, ale o jej zróżnicowanie. Rundy trochę usypiają kolarzy, każdy zna te 15 km na pamięć i wiadomo w jakich miejscach trzeba atakować/pilnować, by zostać mistrzem i że najlepsi będą czekali do samego końca. Taka perfekcyjna znajomość trasy trochę zabija show. Na Lombardii (zupełnie nowa trasa) Chaves musiał atakować 50 km przed metą i to było piękne, w Rio też musieli kombinować dużo wcześniej, w Londynie też fajnie przechytrzono Brytyjczyków. W Rio zresztą wg mnie bardzo fajną (z punktu widzenia widowiska) sprawą były te odcinki na bruku.
Pierwszym dobrym krokiem były te dojazdy do rund. Zaczęło się od Pekinu, a potem Geelong, Valkenburg, Florencja… To sprawia, że na nie mamy ucieczki przysłowiowego Mołdawianina przez 200 kilometrów, peleton przyspiesza dużo wcześniej. Najlepiej pod tym względem było w Geelong, gdzie mieliśmy tę 32-osobową ucieczkę z Gilbertem, Evansem, Gerransem, Pozzato, Nibalim, Viscontim, itd.
Może więc czas na bardziej odważne kroki??
Do Costy nic nie mam. Na płaskim jest szybszy i bardziej wytrzymały od Rodrigueza, a Valverde zwyczajnie nie miał siły na więcej.
Odważne kroki, mówisz. A Merckx mówi, ze czempionat w Qatarze jest super i pogoda w sam raz do ścigania.
W tym konflikcie interesów atrakcyjność przegrywa z kasą i tego nie naprawisz dobrymi chęciami, bo to wada systemowa, czyli nie zależna od woli konkretnej osoby. Był Verbruggen, McQuaid, jest Cookson, będzie ktoś następny – zawsze wygra kasa, bo takie są „prawa natury”. Wiem, ze brzmi to pesymistycznie, ale trudno mi udawać, że jest inaczej.
nie chciałbym natomiast mistrza świata, który będzie spływał na Poggio di Sanremo (sorry, Andre).
A teraz sprobuj odczytac informacje zapisane białą czcionką na jasnym tle.
Ok . Cos mi sie zle wyswietlilo.
To chyba nie błąd strony, u mnie wszystko chodzi OK.
Ciekawa dyskusja, ale temat trudny do „posprzatania”. Rozumiem, że głównie chodzi o to, by nie było przypadkowych mistrzów lub jak piszesz, za mało godnych tytułu. A w jednorazowym wyścigu element przypadku zawsze będzie występował.
Więc albo pójść drogą F1 i zbierać punkty przez cały sezon, albo robić wyścigi o skali trudności monumentów, jak pisze Druid.
Własnie dyskutujemy z Druidem na temat utrudnienia trasy, ale jak widać po Coście, to też nie do końca gwarancja. Chyba, że uznamy Florencję za jednak nie dość trudną. I pomyśleć, że wszystkiemu winien Valverde 😉 Gdyby nie puścił luzem Portugalczyka, wygrałby Purito i wyglądałoby to lepiej.
Jeśli mowa o monumentach, to przypomniałem sobie, że kiedyś miałem taki pomysł, by mistrzostwa organizować kolejno dokładnie na trasach monumentów. W ten sposób każdy wybitny kolarz, od Cavendisha przez Boonena po Quintanę, doczekałby się swojej szansy. Oczywiście dla urzędasów z UCI nie do przyjęcia.
Pomysł z F1 o tyle dobry, że ten system wyłanianie najlepszego kolarza w kolarstwie wydaje się bardziej „sprawiedliwy”. Ale nie wyobrażam sobie dublowania WT, takiego ciułania punktów po drugorzędnych imprezach. Raczej musiałaby to być elita najbardziej prestiżowych wyścigów, np. monumenty plus GT. Ale dla UCI finansowo to żaden interes – no chyba, że dogadaliby się z ASO i RCS co do innego podziału kasy. Tak czy owak to chyba czysta fantastyka, ale miło się w nią czasem pobawić
Pomysł z monumentami dobry, choć RVV i Roubaixa to może dwa grzyby w barszcz. jeden brukowy by wystarczył. Ale masz rację – fantastyka
w swoim czasie Hushovd był jednak najlepszy w swojej specjalnosci
Cancellara i Boonen pewnie by się z Twoją opinią nie zgodzili 😉
Bardzo przyjemny tekst – słowa wchodzą jak nóż w masło. ;>
Cóż, może faktycznie pomysł zaczerpnięty od F1 by był spoko, bo kwestia losowości na trasie ma niekiedy za duże znaczenie. A tak to trzeba by sie starać równo przez cały sezon i mistrzostwo byłoby bardziej usankcjonowanym tytułem.